Nie każde słowo ma tak udany debiut jak „gównowacenie”. Brzmi ono jak językowa prowokacja, ale działa jak perfekcyjna diagnoza – bez doktoratu z filologii, ze świadomością trendów i realiów… no cóż: „gównowacenia” właśnie.
W teorii słowotwórczej oznacza to „proces stawania się gównem”, w praktyce opisuje coś, co kiedyś było dobre, z czasem zaczyna irytować, a w końcu psuć się i rozczarowywać. Wersja oryginalna, z angielskiego, tj. „Enshittification”, odnosi się precyzyjnie do tego, jak serwisy internetowe psują swoją jakość w następstwie własnego sukcesu + pogoni za klikami. Jednak, mimo niewątpliwym walorom wspomnianego, angielskiego pierwowzoru, to polszczyzna przeniosła go na wyższy poziom i stworzyła słowo, które jednocześnie śmieszy, wkurza, oburza, prowokuje i śmierdzi. Nieźle, jak na dwanaście liter.
Słowotwórczo to prościzna. Rdzeń „gówno” daje tu siłę emocji, a przyrostek „-wacenie” (od „-owanie”) nadaje mu powagę procesu – nie pojedynczego zdarzenia, lecz długotrwałego psucia się. To nie „coś się zepsuło”, tylko to się „gównuje”. Płynna dynamika w prawdziwym, językowym brudzie.
Wisienką na torcie jest, że „gównowacenie” łączy w sobie wulgarność z naukowym brzmieniem. Z jednej strony mamy więc uliczny, surowy, potoczny ładunek emocjonalny, z drugiej – całkiem logiczną strukturę językową. I właśnie dlatego to słowo żyje i zaczyna robić się modne: jest śmiałe, naturalne i funkcjonalne. Pasuje do rozmowy o jakości Internetu, polityki, biurokracji, muzyce, serialach… no o wszystkich, co w naszej subiektywnej ocenie „gównowacieje”. No właśnie, to słowotwórstwo też całkiem nieźle się odmienia. Oj, może wejść do slangu, choć raczej nie do oficjalnego słownika, więc… Nie gównowaciejcie waszych blogów banałami przekopiowanymi wprost z AI!



